1
Najpierw przed oczami zobaczyła kawałeczek parku. Cienkie witki brzóz lśniły w świetle lampy. Ta, mocno się jarząc, kusiła jasnością, przyciągając wzrok i swoje ofiary. Na jej jaskrawo-białym tle, jakby pętlą wokół, krążyły czarne punkty. To ćmy, wymieniała, wskazując je palcem uniesionym w górę, a tam żuki, komary i muchy. Kołowa trajektoria tańca. Jego nazwa? Ze szkoły wiedziała i pod nosem ledwo, ledwo, bo na głos do siebie głupio było gadać, szepnęła: kolo walaskie. W centrum światło lampy, na obrzeżach one. Niedobrane pary różnorakich owadów. Czarne komarnice, ćmy z żółtymi skrzydłami, mało pospolite gatunki i te całkiem zwyczajne orbitowały wokół lampy jak głupie, szalone. No tak - pomyślała - zuchy wspak, niemądre robaki, nielotne a lotne i durne-wpół spalone. Zmysłowe tany-tany pod sam koniec życia. Ów zbiór dążył do czegoś. Do czego? No ba! Do zgonu, do śmierci, ku rękom kostuszki. Nad wszystkim, nad całym spektaklem, powyżej świecącej jak ogień latarni unosił się księżyc. Okrągła, śliczna, apetyczna pomarańcza. Westchnęła, zamknęła oczy, kurtyna w dół. Czarny spektakl zniknął i scena zniknęła.
2
Spojrzała na prawo. Na ścianie klatki schodowej zaraz powyżej krzywej linii namalowanej drżącym pędzlem przez marnego malarza pokojowego wisiała kiepska martwa natura. Zdechłe, brązowawe kwiaty w kolorowym wazonie. Malowane widocznie przez równie kiepskiego artystę malarza. Ów mistrz pędzla podbarwił ten widok beżem i zielenią, a w czarnych liniach wzoru rozlewał się potok rozmemłanej farby. Mieszała, mąciła i siadała barwa w tym wstrętnym malunku. Prawie akwarela martwiejących pąków czereśni lub wiśni i obraz kwitnącej rozpaczy i kwitnącej nędzy. Tak. Tak właśnie wyglądało płótno. Malowane kształty, gdzie dotknięcia pędzla to puentylizm gówna, gołębie guano. Kolory i kształty zupełnie podobne do ptasich odchodów - stwierdziła półgłosem. Piaskowe żółcienie i brązy ugru z momentami khaki, karczochu i mięty mieniły i skrzyły radośnie w obrazie. Mistrzostwo - myślała i wszystko w tym zwale miesza się, gliczuje. A jednak i pomimo, mimo tej kiepskości - w tej nędzy malarstwa znajdowała piękno. Bo kupa na obrazie miała przecież urok, a jego tandeta specyficzny wyraz. Była to prawdziwa harmonia brzydoty. W szpetocie i grzybie trzeba dostrzec powab, a bez gnoju na pewno nie byłoby czystości - tak kontemplowała dzieło. Ściskała ją czułość, bo obraz był przecież znajomą szkaradą i jej przypominał te, które dzień w dzień omiatała wzrokiem, wychodząc przed blok w mieście, gdzie mieszkała. Mijając obsrane i brzydkie chodniki, zaśmiecone skwerki, rozlazłe kałuże wypełnione iryzującą ropą, zżyła się z brzydotą. Siatki i płoty w bezzębnych uśmiechach, brak tynków i olbrzymie dziury w murach wyżłobionych czasem - suma krajobrazu i wszystko zaniechane, niszczone frustracją młodzieńców i dziewczyn z blokowisk na obrzeżach miasta. Ten brak estetyki był pociągający, a bezład uroczy. Manifest malunku to kicz i ubóstwo, powtórka z osiedli, które dobrze znała - tak bliskie jej sercu. Znajome koszmary, co w niej uwalniały chemię szczęścia w mózgu. Stamtąd wyruszała lawina miłości. Proste endorfiny - hormon peptydowy, słodko łechczący doły podbrzusza. Tak. Czuła się tam błogo, czuła się mile w tych obrazach.
3
I kiedy tak czule celebrowała ten rozkoszny moment, patrząc raz po raz w płótno wiszące na klatce schodowej, to błądząc nieprzytomnie oczyma po ścianie, w malowidle, zaraz koło uwiecznionego pędzlem wazonu, pojawił się kształt. Kształt był bardzo dziwny, bo ruszał się, wił i nabierał wyrazu. Wynurzał się z głębin malunku jak widmo i rósł niespodziewanie. Patrzcie, co to, o matko szeptała, nie wierząc swym oczom, zdumiona, kompletnie zdębiała. To coś rosło szybko, rozpierając płótno, tak że w ramach obrazu nie miało już miejsca.
Zeskoczyło więc z niego, a zrobiło to ruchem pełnym gracji, mięciutko i giętko - zupełnie jak kotek. Był to tygrys, co stwierdziła od razu - bo znała tygrysy, oczywiście, z książek i encyklopedii. Bez wątpienia tygrys. Cały biały - bardzo rzadki okaz w naturze. Patrzyła zadziwiona, jak potężniał i nabierał muskularnych kształtów. Pęczniał szybko, niczym zwierz z balonu do zabawy. Jeszcze dwadzieścia wydechów w dmuchanego kota, dwie minuty i był. Olbrzymie łapy, wielki łeb, ogromny tułów. Śnieżna bestia i całkiem realna. Piękne zwierzę. Złe zwierzę.
Tygrys najpierw zaryczał głęboko, a potem, co było tak bardzo dziwaczne, że bardziej oniemiała, zaczął nucić. I chociaż wyciągał nieznacznie za dużo basów i dołów, brzmiąc w swej piosence jak Vocaloid Leon, całkiem dobrze śpiewał. Nie rozumiała i nie znała słów jego piosenki, ale też dlatego, że wył więcej i mocno zawodził. Pluł także, rozbryzgując ślinę dookoła siebie. Bardzo się starał - widziała wyraźnie - bo żyły na łapach mu ponabrzmiewały i aż pulsowały wewnętrznym napięciem. Kompozycja utworu trwała z trzy minuty. Gdy umilkł, ciężko dysząc, zastygł na chwileczkę, zaraz potem - wyruszył w jej stronę. Przy starcie pysk miał jeszcze normalny w wyrazie, lecz potem końcówki warg podniósł i pokazał kły. Była jak słup soli, niezdolna do małego ruchu, a w jej głowie śmigały pytania: czemu chce ją zabić i że nie chce umrzeć. Tygrys pędził. Jego wielkie łapy leciutko i z gracją odbijały ziemię. Hop w górę, hop i zaraz w dół. Mięśnie falowały, a sierść lśniła jak naoliwiona. Naprawdę był piękny.
Dopóki żyję, walczę - powiedziała na głos. Kot właśnie robił swój ostatni skok. Dopóki żyję, walczę - powtórzyła, na sztorc ustawiając ramię. Tygrys naprężył się. Pięść zwinęła w kulkę. Czekała. Przed oczami miała już tylko pysk zwierza i po chwili czuła miękkość jego wnętrza. Cała ręka weszła, przebijając skórę - do środka tygrysa. Ciepło i przyjemnie - stwierdziła zdumiona. On zawył, zacharczał i powiedział smutno: Co, kurwo, zrobiłaś i potem zakwiczał jak świnia. Jej ramię na wylot przebiło to potężne ciało, a końcówki palców jak irokez sterczały tuż za wielką głową białego potwora. No nieźle, pomyślała, wyjmując z niego dłoń. Gołymi rękoma zabiłam. Niezwykłe zwycięstwo, niewiele ich było. Zaraz potem poczuła przeogromny smutek. W białej, skrzącej jak śnieg sierści ogromnego zwierza była wielka dziura. Widziała ją wyraźnie i parząc w tę jamę pełną skrwawionego mięsa, włożyła tam ręce po łokcie, by potem pomieszać nimi w środku, jakby w wielkim garze. Ręce były chochlą. Ciekawe, bo z rany garściami leciały orliki - kwiaty ogrodowe, ale w wersji białej. Tygrys rzęził, a z pyska leciała mu różowa piana. Milczała i patrzyła na jego agonię. Oczy mu powoli zachodziły mgłą, ale nadal żył. Mlaskało, bulgotało, a po chwili z poszarpanej rany zaczęła wypływać, prócz przepięknych kwiatów, granatowa rzeka, granatowa droga płynąca przez wąwóz wydrążony w sierści. Błyszcząca, mieniąca się pięknym kolorem. W początkach rzeka lekko rozrzedzona, przy końcu płynęła gęstą, zwartą lawą . U źródła, zwinnie podrygując, skakały w niej żółtawe ryby z wielkimi paszczami pełnymi roślin. Żuły je i pluły.
Ciałem jej wstrząsnęły nieprzyjemne dreszcze, a na czole wypłynął strumień potu. Strumień łączył się z tygrysią rzeką. Goniły ją myśli i wielki niepokój. W wielkiej rzece odbita twarz - jej własna - lśniła i jaśniała perłową białością. I miała wrażenie, że przez chwilę stała się tym wielkim zwierzęciem, którego ubiła. Słonawy smak potu plus dziwny smak śmierci, żłobieniami zmarszczek z czoła spłynął do jej ust. Tych smaków nie znała, a miała już przecież z sześćdziesiąt lat. Tygrys wciąż charczał i pytał , dlaczego ma umrzeć, więc mu wyszeptała do ucha, lecz bardzo cichutko. Dlatego, kochany. Sama nie wiedziała. Pot pordzewiał na wargach i spłynął do gardła. Stał się smakiem krwi. Wstrzymała splunięcie i wstrzymała przełknięcie, i przez chwilę trzymała go w ustach tak, jak drogie wino. Tygrys zamknął oczy, zrobiło się cicho. Czas na moment stanął, lecz tylko na chwilkę. Osobliwe uczucie dopada człowieka, kiedy coś umiera. Jest teraz naprawdę dziwacznie - szeptała do siebie.
4
Godzina 22.59. W tramwaju spotkała Śmierć. Ta wyglądała jak Paloma Picasso. Krótkie włosy obcięte na boba, usta czerwone, no i czarne oczy, które mieniły się blaskiem odbitych w nich małych lampek tramwaju. Piękność. Usiadła tuż obok niej na twardym siedzeniu w tym całkiem pustym pojeździe. Żałobnie ubrana, niebiednie - widać - w suknię z drogiego materiału. Z jednego rękawa zwisała jej nitka, ciągnąca się aż do brudnej podłogi, na której kurz i pył tworzyły szarą warstwę. Nić majtała i poruszała się niczym specyficzny płaziniec – dziwny, nikomu nieznany, zupełnie obcy i nowy gatunek robaka płaskiego. W głowie przemknęło jej zdanie z wikipedii: „wirki (Turbellaria) pochodzą od parzydełkowców, a ich przodkowie mogli być podobni do planuli”. Myśl przemknęła i zniknęła bez śladu. A Śmierć, wyczuwając ją, powiedziała, kierując usta i głowę w jej stronę: Cześć.
W powietrzu uniósł się smród z ust Kostuchy, a potem ta dotknęła jej ramienia. Na ręce miała olbrzymią kurzajkę. Papilloma Virus. Groźny wirus ludzki. Niech mnie nie dotyka, myślała ze wstrętem, a na głos powiedziała:
- Cześć. Gdzie jedziesz?
- Jadę na Widzew - głos Śmierci był bardzo głęboki i miły.
- Heh, to całkiem daleko. A ja na Cmentarną.
I zapadła cisza. Przez okno tramwaju Śmierć wpatrywała się w czerń, a w czerni ukrywało się miasto. Stara osada z nowymi gałęziami ulic, które rozrastały się, tworząc na mapie wzór lekko karłowatego drzewa. Drzewo to gdzieniegdzie usychało i stamtąd ludzie uciekali, bo trudno im było mieszkać w zrujnowanych dzielnicach. Miasto bardzo podłe, pełne ludzkich śmieci i tych, którzy uważali, że są trochę lepsi i tych całkiem dobrych, których była garść. Śmierć znała to miasto na wylot. Ona zaś widziała tylko kilka przecznic, kilka brzydkich bram. Teraz zaś mijały to miasto w milczącej wspólnocie. Śmierć już nie patrzyła w krajobraz za oknem - czerń wciąż przykrywała wszystko, co na zewnątrz - bo niepostrzeżenie przeniosła swój wzrok. Spoglądała na nią, jakby przed sobą kompletnie nie miała nikogo. Można było poczuć niepewność i lęk. Przeszywający.
Na przykład ja - powiedziała głośno w kierunku Kostuchy; odezwała się po to, żeby przerwać ciszę. - Na przykład ja - powtórzyła - uwielbiam podróżować.
Lubię pędzić lasem i jadąc, zawsze mocno wpatruję sie w zieleń. Nie wiem czemu właśnie ta barwa działa na mnie tak, że cokolwiek by było ubrane w ten kolor, połknęłabym zaraz. Ten zapach! Ta woń jest piękna, nęcąca i błoga, a składa się z wielu fragmentów i części, że trudno wymieniać. Zgnilizna ze ściółki, odorek zieleniaka, igliwie, jabłuszko, ogórek i liście i trawa. Bukiety zapachów w zielonej tonacji. To jest właśnie błogość i to bardzo piękne.
Oooooo... Śmierć pokiwała głową. Z zielenią i z ziemią jestem dość związana - znam je obie dobrze. Smak zieleni, smak brązowej ziemi jest dość specyficzny. Bo też jem ten kolor. Wtedy mam wrażenie, że nic nie ma znaczenia wobec tego smaku. Słodkie, słone, gorzkie, mile mi łaskoczą ośrodki przyjemności i staję się, jestem aromatem, zapachem i zmysłem. Kompletną całością. Czuję wtedy szczęście. Szczęście, które sprawia, że godzę się z życiem. Moim przeciwieństwem. Lecz smaki znikają, bo życie to oszust. Daje i zabiera. Powinnaś to wiedzieć. Nie ma nic na zawsze.
Obie posmutniały. Znów zapadła cisza i wisiała między nimi, jak przyciężka mgła, lecz szybko opadła, zniknęła. Śmierć spojrzała na nią i wymamrotała.
- 30 lat temu spotkałam twojego chłopaka i wzięłam go z sobą. Sam chciał i mnie prosił, bo już nie czuł smaku właściwie niczego. Czy wiedziałaś o tym?
- Nie - odparła. I nie wiedzieć czemu, zachciało jej się śmiać. Bliskość, która wcześniej powstała w rozmowie ze Śmiercią, zniknęła tak nagle jak przyszła.
Powinna zapłakać nad tym, co się stało, tych parę lat wcześniej, lecz z jej ust nie mógł wyjść minimalny szmer. Słowa tkwiły w gardle. Życie nie zabiera tego, co wcześniej stworzyło, to Kostucha ma żniwa. Ze Śmiercią nie może być nigdy po drodze. Zamiast żalu poczuła bolesność w kolanie i udzie. Nie było jej dobrze. A więc tak wyglądał pocałunek węża. Zamiast łez, nad brwią pojawiła się kropelka potu. Niech ją przeciąg zmiecie, niech ją wiatr wysuszy i powietrze zdmuchnie. Miłość znika tak szybko, że nie pozostaje nawet kropka w duszy tego, co istniało. Tego, co łączyło z umarłym człowiekiem, całkowicie już nie ma. A myśleli oboje - dokładnie pamiętała, że właśnie tak było. Myśleli oboje, że wszystko na wieki, a teraz... Zdążyły go podjeść robaki i strawić. Gówniane to życie, gówniana ta śmierć. Gdy byłam parę lat młodsza, myślałam, że jest coś na wieczność, a teraz poddaję się temu, co będzie. Lub tak mi się zdaje. Jest przecież lęk pierwotny i niewytłumaczalny o życie, by przeżyć, a nie iść bezwładnie jak owca na rzeź.
-Wysiądę jednak wcześniej - powiedziała jej Śmierć i znów nie patrzyła w tę stronę, gdzie siedziała. Było jak przed chwilą. Niezręcznie i drętwo. Te słowa Kostuchy prawie poznikały w hałasie tramwaju. Nie pojadę na Widzew! - teraz już krzyczała.
- Zobaczymy się? Niedługo? - wiedziała, że głupio i niemądrze spytała, i od razu zrugała się w myślach. Co za durne pytania. Nie można zagadywać Śmierci o spotkanie.
- Nie mogę - odpowiedziała, wodząc za nią oczami i wpatrując bardzo długo w jej twarz. - Mam teraz mnóstwo pracy. Odezwę się za jakiś czas. Ale może też tak być, że nie spotkamy się nigdy. To wszystko, co teraz otacza ten tramwaj, to wszystko, co widzisz, może być złudzeniem, może tego nie być. A teraz się z tobą pożegnam. Wysiadam.
- Więc dobrze. Idź sobie i pa - rzuciła w kierunku wychodzącej Śmierci. Dźwignia tramwaju zazgrzytała głośno i rozwarła na oścież dwuskrzydłowe drzwi. Do wnętrza wpadł wiatr. Postać Śmierci zniknęła, zatopiła w mroku.
Cóż za absurdalne spotkanie z absurdalną rozmową, pomyślała, patrząc w czarną dziurę tramwajowego wejścia. Chciało jej się głośno, bardzo głośno, śmiać.
5
Tramwaj stał na przystanku. Z przestrzeni, którą widziała przez okno, wyłaniała się świecąca reklama z białym kotem. Kot nie miał oczu, a i tak gapił się czarnymi dziurami, które po nich zostały i jadł z puszki stojącej obok swoje kocie żarcie. One zawsze sobie radzą, pomyślała. Nawet te bez oczu spadają na cztery łapy. No i bardzo fajnie. Przecież lubię, żeby wszystko zawsze kończyło się dobrze.
Na murze, obok reklamy z kotem, żółto-zieloną fluorescencyjną farbą nabazgrolony był wiersz:
Źle, źle zawsze i wszędzie.
Ta nić czarna się przędzie:
Ona za mną, przede mną i przy mnie,
Ona w każdym oddechu,
Ona w każdym uśmiechu,
Ona we łzie, w modlitwie i w hymnie…
No nie, pomyślała. Norwid? Naprawdę Norwid obok białego kota?
Tramwaj ruszył ze zgrzytem i piskiem. Wraz z piekielnym hałasem, który wydawały jego stare koła, uciekał dobry humor, a koniuszki palców całkowicie zdrętwiały z lęku i obawy. Nie wiedziała, czemu odczuła tak silny niepokój. Teoretycznie właściwie nic sie nie zadziało. Jednak wbrew temu, co pomyślała, popłoch nadal rozlewał się rzeką po ciele i duszy. Jadąc na twardym krzesełku, w brudnym tramwaju, czuła, że zmęczenie naprawdę ją zgniata. Spodnie ledwo, ledwo wisiały na jej tyłku. Wstała, podciągnąwszy je i opadła na siedzenia z wrażeniem, że wyssano z niej ze dwadzieścia kilo i całą energię. Ghandim nie była - to pewne. Chciała zjadać Xanax i mieć nie narkotyczne, a normalne życie. Jakieś niejasne przeczucie mówiło jej, że po tym, co stało się z białym tygrysem, dosięgnie ją kara. Myśl ta była bardzo niemiła i natrętnie wwiercała się w czaszkę. Prócz tego wyrosła w niej dziwaczna obawa, że kot zakaził ją straszną chorobą. Orientalnym schorzeniem rozsianym po mózgu, które prątkami niszczy jej substancję szarą. Miała więc wrażenie, że wycieka jej nosem cały płat skroniowy, a ona wciąga go panicznie z powrotem, jak wciąga i połyka się katar. Siorbała i siorbała, cała przerażona raz za razem, aż na końcu gardła popłynęła gorycz. Miała teraz w ustach metaliczny posmak. Czuła, że kot z reklamą i wiersz obok dają jakiś znak. Nie wiedziała jaki.
Drzwi tramwaju rozwarły się z ogromnym hukiem na jakimś przystanku. Nazwy nie dostrzegła. Postój trwał z minutę. Pojechała dalej.
6
Oczywiście nie wysiadła na Cmentarnej. Żadna obrana wcześniej droga nie mogła doprowadzić do celu. I tak go nie znała. Ta dzisiejsza noc jest bardzo dziwaczna, stwierdziła. Jedyne co mogła, to płynąć wraz z nią, w przyszłość i w nieznane. Więc jechała dalej. Godzina minęła, aż tknięta impulsem wysiadła na przystanku Księstwo. Ledwo zeskoczyła z ostatniego schodka, a tramwaj już unosił się nad ziemią w słabej mgle, a czerwonawe odwłoki wagonów leciały powoli, w przestworza, bujając się lekko, to znów opadając. Tonowe pióreczko - jakby nic nie ważył. W świetle księżyca wyglądał figlarnie, jak malutka zabawka. Błyszczał jeszcze chwilę na niebie jak gwiazda i nieśpiesznie zniknął w czerni firmamentu. Ziemia wydała się nagle makietą. A może odbiciem równolegle istniejącej przestrzeni, którą można dostrzec jedynie we śnie. Nie wiedziała, gdzie jest i gdzie się znajduje, a wokół panowała cisza. Kto zresztą miał jej odpowiadać, skora stała sama? Miała swoją szansę, żeby się podpytać, gdzie zmierza ten świat, ale ją straciła na głupie rozmowy o ciemnej zieleni. Wszystko było nieme. Tylko smutek wzrastał powoli, do góry, jak krzywa w jej sercu. Stała jeszcze chwilę na pustym przystanku, grzebiąc stopą w trawie, zupełnie bez sensu. W oddali widać było ciemną linię drzew. Była już sobota. Sobota kacobota - powiedziała na głos. Dziwne, bo nie piła, a czuła ból głowy i czuła się chora. Rzygnęła na mlecze, które bujnie rosły za pustym przystankiem. Na koniec poczuła smak żółci. W kieszeni znalazła kawałek papieru i tym skrawkiem wytarła obrzygane usta. Poczuła się lepiej. To ją oczyściło. Spojrzała na prawo i ruszyła do lasu, który jawił się w oddali poszarpaną kreską.
7
Okolica, do której dotarła po dość krótkim marszu, wydawała się piękna i okazała. Na pierwszy rzut oka wszędzie panowała doskonała harmonia. Był to jednak obraz pozornie spójny. Przyglądając sie bliżej, można było dostrzec wystające nieregularne kształty. Podchodząc bliżej w stronę lasu, zaczynała dostrzegać pnie wielkich drzew powalone zapewne jakąś wielką wichurą. Niezwykła w skutkach katastrofa i jakieś wielkie nieszczęście spotkało to miejsce. Tak właśnie może wyglądać kraina umarłych. Przynajmniej w horrorach. Nad kikutami drzew krążyły ze świstem wielkie nietoperze. Już tu kiedyś była, bo wrażenie déjà vu boleśnie ukłuło ją w brzuch. Teren znała. Coś jej przypomniał ten smutny krajobraz. Coś, co tkwiło głęboko w materii pamięci. Nie potrafiła jednak wydobyć obrazu, bo jej pamięć tworzyła poszarpane struktury - niejednolite i nielinearne. W pamięci są dziury i wyrwy - myślała, pamięć jest kapryśna i nie daje odpowiedzi natychmiast, a te, które się pojawiają, te obrazy, które przychodzą, są przekształcone i przeinaczone tym, co stało się wcześniej i potem. Wszystko, zupełnie jak smaki w zupie starej kuchary, zlewało się razem w jej mózgu, wspomnienia mieszały w pamięci.
Im bardziej zagłębiała się w zrujnowany las, tym bardziej czuła, że na pewno nie jest w nim pierwszy raz. Wiatr unosił małe listki, które uderzały o siebie, tworząc monotonny szum. Szum zaś hipnotyzował dźwiękiem. Spokojnie, spokojnie, nic się nie dzieje - szeptała do siebie pod nosem i szła powoli do przodu. Pod nogami co jakiś czas pękały małe odrośla, a twarz oblepiały nitki pajęczyn - ściągała je cierpliwie. Z włosów zaś wyciągała maluśkie gałązki, które raz po raz spadały na głowę. Dęby pęczniały krzakami, włochate kocanki - skąd w lesie - wzrastały ścianami wśród drzew, zupełnie jak z bajki. Ciemne gałęzie świerków wznosiły się i opadały. Góra, dół, góra, dół. To lekkie skrzypienie wywoływało w niej dygot. Lecz szła.
8
W zaroślach - co dostrzegła w prześwicie listowia - tkwił jakiś obcy stwór. Wystraszyła się, stanęła, lecz potem zrobiła się bardziej spokojna, bo w zarysie nieznajomej formy zobaczyła znajomy dla niej kształt. Był to gruby kot, zupełnie jak z bajki. Zwierzę siedziało na mięciutkiej ściółce. Pomyślała: Znów kot??? Lubię koty i naprawdę powinnam przywyknąć, że dziś co i rusz na swej drodze spotykam kotowate.
Właściwie to odczuła ulgę, bo było to przecież żywe stworzenie, zgubione tak samo jak ona. Ruszyła ku niemu. Kot, niewzruszenie siedział i patrzył ukryty wśród zieleni krzaków na postać, która szła. Wydawało jej się, że go nie obchodziła, że był niewzruszony i zimny jak głaz. 7 metrów, 5 metrów, 3 metry, 2 metry, metr. I kiedy podeszła już zupełnie blisko, tak, że widziała pojedyncze włosy na jego futerku, dostrzegła, że jeden koci wąs ruszał się w takt trzeszczącego drzewa, które miał przed sobą. Drzewo było wzbudzone podmuchami i drgało bezwiednie. Gałązka pod jej prawą stopą strzeliła gwałtownie.
Kot drgnął i spojrzał się na nią ze strachem, a potem zamiauczał prawie ludzkim głosem. I zwiał.
Tak. To Kot. Czego się spodziewałam - myślała. Bardziej on jest częścią przyrody niż ja i bardziej niż ja jest jej całością. Nie jestem u siebie.
Co zamiauczał kot? Czego od niej chciał, bo siedział wśród drzew, tak jakby czekał tylko na nią. Czy chciał ją przed czymś ostrzec? Tego nie wiedziała. Nikt dotąd tego nie dokonał i szczerze wątpiła, by to jej się udało tłumaczyć kocie dźwięki. Tak, by je zrozumieć, i by przemówiły. To była naprawdę tajemnica świata. Największa. Chciała, by miało to jakieś znaczenie, lecz na razie było gaworzeniem dziecka. Zupełnie bez sensu.
9
Rozejrzała się wokół siebie. Nie była pewna, czym było to, co otaczało jej samotną postać. Czy jawą, czy snem. Znalazła się znów bez nikogo, w głębokiej ciemności. Takiej, gdzie nie widziała swojego cienia, który powinien przecież znajdować się tuż przed nią lub tuż za nią. Taki cień osadziłby mnie w tej dziwnej przestrzeni, gdzie można czuć głęboką samotność, dałby mi drobinę wrażenia, że nie jestem jedyną istotą prócz kota, który i tak uciekł w tym czarnym lesie - myślała. Tak naprawdę nie miała pojęcia, co ją tu zaprowadziło i jaki cel miała samotna wędrówka pośród wysokich, potężnych drzew, wielkich liści leśnych roślin, uderzających łydki i lepkich resztek, osiadających na włosach. Przed chwilą uciekło stąd zwierzę. Uciekło, bo ucieczkę przed niewiadomym i nieznanym miało w swojej naturze. Wiedziała, że skoro stworzenie odczuło głęboki strach przed tym, co się tu znajduje, to i ona powinna dzielić tę trwogę. Moja matka była pramałpą, wielką owłosioną bestią - gdzie więc podział się mój instynkt i gdzie intuicja, która zawsze ostrzegała lekkim kłuciem okolic serca przed niebezpieczeństwem. Nie jestem u siebie. Powinnam zawrócić. Jestem gdzieś, gdzie nie czuć żadnego znajomego zapachu. Wytrzeszczała oczy tak mocno, aż bolały ją gałki i robiła to tylko po to, żeby w ciemności dostrzec cokolwiek, co określiłoby, w którą stronę mogłaby pójść. Patrzyła w górę, w dół i znów w górę. Stała nieruchomo, to znów ruszała ręką wyciągniętą przed siebie, łapiąc przestrzeń jak ślepiec. Pod dłonią czuła powietrze. Przed nią jawiły się ciemne kształty, które w jej głowie układały się na kształt ładnego znaku. Okrągły na górze, by zaliczyć prawie zupełnie pionowy spadek plus kropka. Pytajnik. Umysł płata jej figle, jęknęła i to znów, bo przecież nie pierwszy raz jest tak mało pewna rzeczywistości, bo przecież to, kim jest i gdzie - przynajmniej teraz, a może i zawsze - to wiatr, który wieje z każdej strony i przecież to, kim jest, to jakaś dziwna tęsknota i melancholia. Ona, prawdziwa i zawsze jedyna w życiu. Jak jakaś religia. Ale nie wybrana, a wyuczona. Ktoś kiedyś zrobił to bez jej woli i udziału - przechrzcił, na smutek polał głowę i został - nieustający towarzysz zabaw i snów. To jego czuje, to stałość, której szukała wiele długich lat. Lecz nie lubi tego, z niego chcę się wyzwolić. I nie. Nie jest sama - jak zawsze myślała - na świecie. Nie sama. I wie, że przyszłość i przeszłość były i będą zawsze jednakowe. Bo stale były we dwie. Ona, on, on, ona. Karnawał smutku. Karnawał myśli. I myśli właśnie takie, pełne przestrachu, zwątpienia - snuły się w niej, plątały i wiły, oplatały głowę, która, obleczona i ściśnięta nimi ciasno, kiwała się jednostajnym rytmem, to w lewo, to w prawo. Delikatnie drżąc.
10
Czas mijał. Minuty mijały, zamieniając się w połówki godzin, te zaś zamieniały się w godziny. Wiatr szumiał, świszczał, układał jednostajne kompozycje. Aż księżyc, dotąd ukryty za chmurami, zaczął wypuszczać ze szpar powstałych w kłębowiskach obłoków słabe promienie. One odsłaniały scenę, na której stała. Widok konstytuował się i tworzył. Można było więc dostrzec wreszcie wyraźniejsze kształty drzew. To nagłe światło wybudzało z letargu. Otaczały ją dęby, buki i graby. Las mieszany i niemłody. Nie był to jednak tamten las, do którego weszła i który poprzednio widziała. Ten jakby urósł przez chwilę ciemności. Bardziej olbrzymi, z mamucimi, strzelistymi drzewami, z wielkimi konarami, których dolne części leżały na ziemi obficie porośniętej zimnozielonym w kolorze mchem. Jak i w poprzednim lesie, nie wszystkie były żywe. Jednak skala zniszczeń i destrukcji była tu olbrzymia. Martwe i powalone drzewa tworzyły misterne konstrukcje wraz z dziwacznymi, wystającymi z gruntu, korzeniami. Gdzieniegdzie widziała wielgachne paprocie. Najstarsza roślina na Ziemi, wzrastała w tym lesie, rozbuchana i potężna na dwadzieścia metrów. Zdumiona patrzyła się na krajobraz. Oczywiście, że piękny, ale i ponury oraz niepokojący.
Pójdę na północ - zdecydowała - lecz równie dobrze mogę iść też na południe, wschód czy zachód. Nie ma to znaczenia, bo i tak przecież nie wiem, gdzie jestem. Może znajdę drogę, która wyprowadzi mnie z tego ponurego miejsca, w którym ugrzęzłam na długie godziny.
Zaczęła iść, potykając się o wystające korzenie. Szła z trudem. Księżyc jaśniał coraz bardziej, pokazując białawą tarczę pokrytą dołami kraterów. Ich ciapki zabawnie przypominały koszulkę moro, którą miała w dzieciństwie. Las omieciony promieniami księżyca, które wydobywały z mroku kształty, ukryte dotąd w ciemnościach, wyglądał coraz dziwniej. W czarnych, splecionych korzeniach odnajdywała zarysy form ludzkich i zwierzęcych. Niesamowity ten las. Nie mogła wyjść z podziwu nad jego innością. Szła dalej, rozglądając się wokół, mając jednak cały czas niejasne uczucie, że błądzi i ze zamiast wyjść, zagłębia się w niego coraz bardziej.
Nie pomagał jej księżyc, który znów zaczął znikać za gęstymi chmurami. Noc robiła się coraz bardziej czarna i bezdenna. Ciemniało i znów widziała jedynie kształty. Rzeczywistość zniknęła i przyszedł niepokój. Jest strach i śpi tu, jak stary niedźwiedź z piosenki, gdzieś za drzewem. Ale nie śpi mocno i głęboko. Pod gęstwiną leśnych krzewów pościelił sobie łóżko z mchów i gałęzi i wystarczy lekki odgłos, który zbudzi zwierzę-olbrzyma i wyruszy na mnie, z impetem, zupełnie jak biały tygrys, którego zabiłam. Nie mogłam dać się pożreć. Albo on, albo ja, nie miałam wyboru. To wszystko było jednak tak absurdalne i dziwne, zupełnie jak ten las tutaj. Już nie wiedziała, co jest snem, a co jawą. Jestem tu naprawdę, a może mnie tu nie ma - myślała. Mózg dygocze mi zupełnie w malignie, a stopy zapadają się w dziwne podłoże coraz bardziej i coraz głębiej. Nachodzą dziwne myśli. Czy to rzeczywistość, to co dzieje się tu i teraz, czy sen i majaki, w których zanurzyłam się po czubek głowy, cała. Nie umiem już dostrzec, co jest prawdą. W tym innym śnie, który śnię poza lasem, dałam nabrać się na lep pozorów, zapachy perfum, czesanie rzęs. Tam żyję, wśród kłapiących gębami postaciach z gazet i telewizji. Żyję ich twarzami. Po co? W tym innym śnie mogłam być kimś odrębnym, a patrzyłam tylko, jak prześciga mnie każdy i wszystko. Byłam jak ślimak - cały czas w skorupie. A teraz wszystko się kruszy. Zabiłam białego tygrysa, był niepodobny. Mogłam dać się zjeść. Żałuję, tak bardzo żałuję, bo teraz sama nie wiem, co mnie tu czeka. Teraz wszystko się rozpada. Od tego świata i od tamtego nic nie wzięłam. Szłam tam sama, jak i tu. Tam trupy odpływały, dzieci się rodziły, a ja stałam się upiorem magmowej rzeczywistości. Tak. Ta ciemność wciągnęła mnie już wcześniej. Bezwład. Powtarzalne ruchy. Żarcie. Język rozmemłany do granic, słabe gadki z innymi. Pozory. Cóż za brak treści, cóż za wielki brak. Jestem zimna i gorąca, jakby trapiła mnie malaryczna gorączka. Moje ciało i usta płoną. Moje wnętrzności goreją. Słabnę. Świat jednak jest niewytłumaczalny, jest ułudą. Nie nagradza za dobre i za złe nie karze. Nie kocha, nie jest sprawiedliwy, nie ma porządku. We wszystkim jest niewiadoma. We wszystkim chaos, atrofia i lęki. Są manowce i drogi donikąd, jak droga, którą idę teraz, jak droga, którą i wcześniej szłam. Jak łatwo jest w tym wszystkim odpłynąć.
11
Szła coraz mozolniej, nie wiedząc, że wyje i wrzeszczy do siebie, bo głos sam bezwiednie wydobywał się z gardła. Nogi w wędrówce stawały się coraz cięższe. Miała wrażenie, że stopy zapadają się w podłoże coraz bardziej i bardziej, a korzenie wystające z ziemi chwytają nogawki spodni, trzymając w swoich objęciach. Nie chciała tego. Chciała być wolna i swobodna od uścisków drzew, lecz jej wolą - to wiedziała zawsze - świat nigdy się nie przejmował. Powoli zapadała się w podłoże. Rękami zagarniała witki drzew i gałęzi do siebie, szukając czegoś, czego mogłaby się chwycić. Chciała podciągnąć ciało w górę. Znaleźć punkt oparcia. Na nic się to zdało. Miała wrażenie, że pędy wciągają ją do wnętrza ziemi. Zapadała się coraz bardziej i bardziej. To koniec, pomyślała i zaczęła znów krzyczeć, bo nic innego jej nie zostało. Nie można bezkarnie zabijać białego tygrysa. Biały tygrys to niezmierzony smutek. Albinos hybryda płodny melancholią. I zawsze w goryczy, zawsze bardzo inny. Nie można zabijać białego tygrysa, bo i on jest częścią świata, a braki w całości zawsze się wypełniają, wyrwy muszą zasklepić się inną materią. Coś za coś.
Do jakiej krainy zmierzała? Pogody i wiecznej szczęśliwości czy szarej, przytłaczającej, która rozlicza za każdy zły uczynek popełniony w życiu? Gdzie szła? Do nicości? Braku? Nieistnienia? I jeśli tylko mogłabym wybrać - pomyślała - chciałabym ostatnie. Lecz wiem, że ja i nikt inny na tej planecie, a może i poza nią, nie mamy w tym temacie nic do powiedzenia. Jedyne, co pozostaje, to nadzieja, że spełni się to, co się wymyśliło. Przejście do nicości jest ogromnie trudne. Czemu nie jest chociaż troszkę lżejsze? Krzyczała i krzyczała, aż brakowało jej tchu. Krzyczała, bo czuła przepotworny ból. Ból, jakiego nigdy nie doznała. Posiekane słowa obwieszczały lasowi, że oto nadchodził jej koniec. Płuca zmęczone wrzaskiem zaczynały rzęzić, a serce biło coraz wolniej i ciszej. Ręce omdlewały i omdlewały nogi. Walczyła ze śmiercią każdym oddechem, każdym drgnięciem palców. Całe ciało słabło, a potem zaczęła niknąć też świadomość. Lecz zanim nastąpił ostateczny koniec, zdążyła jeszcze zrozumieć i wiedziała już, że wszystko stracone, i że nadszedł jej kres. Przeszłość, przyszłość i teraźniejszość przestały mieć znaczenie. W ostatnim przebłysku świadomości, przed całkowitą ciemnością, pojawiła się nić myśli, że właściwie to stało się to, co miało się stać. Oddech robił się cichszy. Rzężenie z płuc ustawało i zmieniało się w delikatny świst. Klatka piersiowa nabierała powolnego rytmu i swój ciężar unosiła coraz wolniej i wolniej. Aż w końcu stanęła. Potem było milczenie i mrok. Gałęzie nadal lekko skrzypiały, las szumiał. Właściwie nic strasznego się nie stało. Korzenie pożarły ją całą. Wciągnęły. Przeżuły, a potem wrosły się w ciało. Przejęły, przetworzyły i w tym dziwnym miejscu zostanie na wieki. Lecz skoro nic nie jest wiadome do końca, to tu też można się pomylić, bo jedynie, co względnie pewne, to taki bieg rzeczy, że stare zastępuje nowe, aż po jakiś kres. Jakąś katastrofę lub jej brak.
kontakt:
e-mail: apolinarzak@gmail.com
Justyna Apolinarzak i Marta Ostajewska
tel: 781-014-023
Łódź 2016 r.